„Niech go cholera weźmie”, „Ty zarazo”, „Jesteś gorszy od dżumy”, „Martwy jak Hiszpan” – to przekleństwa nawiązujące do dawnych epidemii. Bo ludzie w tym mieście marli jak muchy.Przez Europę przewalały się ospy, szkarlatyny, tyfusy, dżumy, a w ostatnich dwóch stuleciach – cholera oraz różne grypy. Najpoważniejsza to hiszpanka – stąd i porzekadło z Powiśla.

Starodawni mieszkańcy tego grodu nie mieli pojęcia o pochodzeniu rzeczonych epidemii i o sposobach ich leczenia. Zresztą w większości przypadków było to bez znaczenia, gdyż o antybiotykach nie słyszano. I tak pozostało przez kilkaset lat. Jedyne, o czym wiedziano to, że trzeba natychmiast wiać z Warszawy na wieś. Mury pustoszały, bo bogatsi, także dwór książęcy, a potem królewski, znikali. I dobrze robili, gdyż oto przy zarazie 1708 roku z pozostałych w zamku królewskim dla dozoru czterdziestu osób − życie uratowały jedynie trzy, a w pałacu kazimierzowskim – z pięćdziesięciu ledwie osiem.

Czarna śmierć

Z większych odnotowanych nieszczęść wiemy tylko o zarazie z roku 1348, która zagościła na terenach polskich, a w dwanaście lat później przetrzebiła Europę. Ponoć do centrum naszego kraju nie dotarła, ale spustoszyła za to Gdańsk oraz Kraków; Długosz o tym napomknął. Za Kazimierza Wielkiego stworzono dozór na granicach, ratujący mieszkańców przed przybyszami mogącymi zawlec „złe powietrze”. I to ponoć jakoś działało. Poziom profilaktyki, choć dziś może wydawać się śmiesznym, był jak na tamte czasy nienajgorszy. Ot, w roku 1542 magistrat Warszawy nakazał kupcom i rzemieślnikom by unikali Gniezna, Wrocławia oraz Poznania, gdzie panowała zaraza. Podaję to za prof. Janem Stanisławem Bystroniem. Siedem lat później zakazano przyjmowania do domów przybyszów z zarażonych miast, a piekarzom nabywania zboża z ich okolic.

Straszny mór 

No i przyszedł straszny rok 1624. W październiku pojawił się mór. Z Warszawy liczącej wedle różnych relacji od 15 do 18 tys. ludzi, wyjechało kilka tysięcy. Powołano burmistrzów „powietrznych” dla Starego Miasta i osobno dla Nowego. W Starym został nim aptekarz Łukasz Drewno, słynny z zapisków, jakie po nim przetrwały. Dzierżył władzę absolutną. Stworzył odpowiednie służby (czytaj TUTAJ) (wyróżniające się specjalnymi strojami), wydał rozporządzenia, zadbał o kuchnie dla biedoty i starał odizolować mieszkańców od ludzi z zewnątrz. Pojawiły się nowe zawody, jak choćby kopacz i wyganiacz. Ten pierwszy drążył głębokie doły i to poza cmentarną ziemią poświęconą, bo po pierwsze nie było na niej już miejsca, a po drugie chowanie zwłok nieopodal domów uważał za ryzykowne. A zwłok było niemało – Drewno zanotował, że 2375. Natomiast ten drugi wypędzał z Warszawy przybyszów, szczególnie żebraków i nierządnice. W zarażonych domach zabijano drzwi oraz okna, a bywało, że grodzono całe ulice palisadami. Na wysokości dzisiejszej cytadeli znajdowała się na rzece Kępa Polkowska, zwana też Pólkowską. Tam to Drewno polecił wystawienie siedmiu budynków dla chorych. Miejsce było stosowne i już wcześniej użytkowane. Wedle relacji, w roku 1605 nakazano rozpięcie liny między Kępą a brzegiem, ułatwiającej transport chorych łodziami. Co ciekawe, a nieco makabryczne, ciała tam zmarłych topiono w rzece.

Nagrobek Michała Walembergera z 1708 roku uchodzi za najstarszy zachowany wolnostojący nagrobek w Warszawie

Po 80. latach nadszedł straszny rok 1708, a jego nieszczęścia powracały falami jeszcze przez cztery lata. Funkcję burmistrza „powietrznego” sprawował Adam Bucholtz, zaś pomoc nieśli ludziom benonici, po których pozostały dokładne zapiski. W mieście tylko jeden dom został ominięty przez zarazę. Ze 181 szewców przeżyło ledwie 11, białoskórnicy, kapelusznicy i tokarze wymarli co do jednego, a grabarzy pochowano setkę. Morowe powietrze nawiedzało Warszawę i pomiędzy wspomnianymi powyżej epidemiami. Różne wojny sprzyjały rozprzestrzenianiu się chorób, a panujący po nich głód powodował kolejne zgony, o których kroniki już nie wspominały. Po powstaniu kościuszkowskim i czasach napoleońskich było nieco spokoju, aliści przyszedł rok 1831.

Cholera morbus

Zarazy docierały do Europy z południa oraz Indii; niektórzy naukowcy twierdzą, że i z Chin. Takoż się stało, kiedy to na likwidację powstania listopadowego carat przysłał pułki kozackie znad Donu. Zarażone. Tylko w kwietniu 1831 roku zmarło 2800 żołnierzy rosyjskich. To właśnie wtedy pierwszy raz pojawiła się u nas cholera azjatycka. Europa też jej wcześniej nie znała.

15 kwietnia 1831 roku „Gazeta Polska” poinformowała o posiedzeniu „Kommisji rządowej spraw wewnętrznych i policji”, na którym wyliczono różne wątpliwości, między innymi takie, czy przeciąć należy wszelką komunikację między miastami. Skutkiem tego zebrania było ogłoszenie wystosowane przez jenerała gubernatora miasta stołecznego Warszawy: „Cholera morbus bez żadnej wątpliwości daje się spostrzegać w wojsku nieprzyjacielskiem”. I dodano, że jeńcy odbywać będą ścisłą kwarantannę w obozowiskach urządzonych przed Pragą.

A w stolicy ludzie umierali na tę zarazę, ale na szczęście nie w takiej liczbie, jak u przeciwnika. Pod koniec października nadeszły lepsze dni: „w szpitalu utrzymywanym przez miasto Warszawę, założonym w Bagateli dla osób uboższych choruiących na cholerę, onegdaj iuż żaden nie znaydował się chory. Wiadomość ta przekonywa, iż okropna choroba iuż prawie ustała w tey stolicy”.

Choroba z „sałaty i ogórków kwaszonych”

Kiedy cholera pojawiła się w naszym mieście, lekarze nie mieli pojęcia, skąd ona się bierze. Podejrzewano, iż udział w tym ma „zła woda i złe pożywienie”. Stąd rady: „z ciągłych spostrzeżeń lekarskich powzięto stałe przekonanie, że wypadki zapadania na cholerę i śmierci z tej choroby pochodziły z używania na pokarm sałat, mizerji ogórków surowych i kwaszonych i innych surowizn, szczególnie zaś jeśli potem pili wodę, piwo, mleko i w ogóle napoje burzące się…”. Przez pierwsze pół wieku panoszenia się u nas cholery azjatyckiej nie bardzo wiedziano, jak jej zapobiegać, więc stosowano odizolowywanie chorych na specjalnych oddziałach szpitalnych i zasypywanie zwłok gaszonym wapnem. Ciała mniej zamożnych chowano w dołach cholerycznych, często poza obrębem cmentarza; dziś nie wiadomo nawet gdzie. Natomiast zamożniejszych − w specjalnych kwaterach cholerycznych utworzonych na nieistniejącym dziś Cmentarzu Świętokrzyskim, na Powązkach koło VI bramy i od 1892 roku na Bródnie.

„Tylko 9 epidemii”

Kiedy przejrzeć gazety z epoki, wyraźnie rysuje się obraz niemal ciągłego zapadania na cholerę morbus. Prawie każdego roku ktoś chorował, chociaż epidemii mieliśmy tylko dziewięć. Ładnie powiedziane – tylko dziewięć. Najgorszym rokiem był 1852, gdy w Warszawie nieszczęście to dotknęło 11 tys. osób, z czego 4,7 tys. odeszło. Z czasem, dzięki stosowaniu higieny, marło coraz mniej warszawiaków, ale i tak uważano, że wszystko w rękach Boga. Choroba bowiem polegała na silnym odwodnieniu i spowodowanych nim powikłaniach. Kto miał mocny organizm, ten przeżywał.

Ale nie poddawano się fatalizmowi i wynajdowano coraz bardziej skuteczne sposoby izolowania chorych. Na przykład w roku 1873 władze miasta zadekretowały bezpłatne dowożenie do szpitali osób z podejrzeniem cholery. W dalszym ciągu jednak nie znano szczepionki na nią.

No i nadszedł rok 1892, kiedy to choroba pojawiła się nagle na Szmulkach i na Powiślu. Miasto błyskawicznie wystawiło tzw. baraki choleryczne w rejonie Fortu Śliwickiego na Golędzinowie. „Kurier Warszawski” relacjonował wtedy, że są one „odcięte od domów mieszkalnych siecią schodzących się w tem miejscu kolei: nadwiślańskiej, obwodowej i petersburskiej”. Miejsce to było znane wcześniej jako izolatorium i prowizoryczny cmentarz wystawione podczas zarazy sprzed 20 lat. Pochowano wówczas prawie pół tysiąca ludzi, a po jakimś czasie ustawiono nawet pomniczek. Ale była i dobra wiadomość, jako że wynaleziono właśnie pierwszą skuteczną szczepionkę. Podczas nasilenia się choroby, jak podawała gazeta „Wiek”, w naszym mieście zeszło tylko 69 ludzi. Ostatnie zachorowania w Warszawie miały miejsce na początku lat 20. ubiegłego stulecia.

Hiszpańska grypa

Pod koniec 1918 roku Warszawa, tak zresztą jak i reszta kraju, doświadczyła straszliwego ataku grypy. Ale stołeczna prasa milczała. Zbyt mało wiedziała, czy obawiała się wybuchu paniki? Nekrologi pełne były „krótkich i ciężkich cierpień” – to synonim śmierci spowodowanej pogrypowymi powikłaniami.

Zaraza przywlokła się do nas wraz z wojskiem, które pod koniec I wojny światowej przemierzało wielkie trasy, przeważnie wracając do domu. Jednak stołeczne gazety zajmowały się tylko informacjami politycznymi: rewolucja w Niemczech, kaiser abdykował, Piłsudski wrócił… A grypa? Była obecna w nekrologach. – Panowało przekonanie potęgowane plotką, że rano jesteś jeszcze zdrowy, a wieczorem umierasz – opowiadała mi przed laty prababka – i mówiono wtedy, że to nie grypa, a zaraza.

Zmowa milczenia

Po latach wiemy, że śmierć powodowana była wirusowym krwotocznym zapaleniem płuc, zabijającym na początku choroby, lub pod jej koniec – ale już bakteryjnym − zapaleniem płuc. O tym, że to grypa, zaczęto mówić dopiero w październiku. Ta niezrozumiała dziś tajemniczość powodowana była cenzurą wojskową starającą się ukryć przed nieprzyjacielem skalę nieszczęścia. A chorowali ludzie we wszystkich krajach. Nazwa grypy wzięła się stąd, że tylko Hiszpania nie brała udziału w wojnie i oficjalnie podała o epidemii. Stąd właśnie w gazetach warszawskich tamtego okresu tylko raz znalazłem popularną dziś nazwę, w nekrologu Leopolda Perlmuttera, literata. „Padł ofiarą grypy hiszpańskiej, przeżywszy lat 30”. Zmarł w Wiedniu i dlatego rzecz nie była tajna.

Działy się naprawdę upiorne rzeczy. W „Kurierze Polskim” znalazłem nekrolog 19-letniego Józefa Sliwerskiego, a po miesiącu jego dwóch sióstr – 18-letniej Leokadii i 24-letniej Stefanii. Jak czuli się rodzice tracący potomstwo niemal seryjnie? I te ciągłe pogrzeby… W końcu zbuntowali się… karawaniarze ręczni, którzy na początku grudnia 1918 roku, jak to pisał „Kurier Polski”, ogłosili strajk. „Sekcja wynajmu wózków zażądała podwyżek do 22 marek na dwóch ludzi”. Po latach pisano, iż umierano dlatego, że ludzie byli wycieńczeni długą wojną. Lecz to nieprawda. Umierali nie tylko żołnierze w okopach, nie tylko wojsko w transportach przejeżdżających przez Warszawę, ale i bogaci. „Kurier Warszawski” doniósł o śmierci 26-letniej hrabiny z Potockich Tyszkiewiczowej.

Zgromadzenia w służbie wirusa

Oczywiście w stolicy nie żyli sami naiwni. Lekarze ostrzegali, ale niewiele mogli pomóc; zresztą także zapadali na grypę. 33-letni dr Ludwik Karlsbad zszedł „po krótkich i ciężkich cierpieniach”, jak do doniósł „Kurier Warszawski”. 1 grudnia „padł ofiarą swego zawodu”. To było apogeum choroby. Porównując nekrologi z tymi z połowy roku, widać co najmniej potrojenie się ich liczby. Odbył się też trzydniowy zjazd w „sprawie wyludnienia kraju” podczas wojny, ale o samej grypie – ani słowa. Jakby jej nie było. W opracowaniach natrafiliśmy na informację o komisji zdrowia publicznego działającej przy Radzie Regencyjnej, która na początku listopada ostrzegała przed grypą. Podała też, w jaki sposób można się zarazić i co należy robić, by tego nie doświadczyć. Rady niby słuszne, ale naiwne – oto bowiem trzeba unikać zgromadzeń. Ale jak można było wtedy ich unikać, skoro na początku miesiąca rozbrajano Niemców, tworzyły się pierwsze polskie instytucje, a do Warszawy przyjechał Piłsudski, a potem Paderewski witany przez tysiące ludzi? Przyznano się też do bezradności, stwierdzając, że „środka na wyleczenie nie ma (…) środków ochronnych przeciwko influency nie znamy i też ich pewnie szybko nie poznamy”.

Warszawska epidemia trwała niecałe cztery miesiące i uspokoiła się w drugiej połowie stycznia 1919 roku. Nie sposób dziś ustalić liczby jej ofiar, gdyż nie prowadzono żadnych rejestrów. Dokumenty cmentarzy spłonęły w powstaniu warszawskim. Druga fala grypy nadeszła latem 1919 roku, lecz nie była już tak groźna. O trzeciej fali prawie nikt nie wspominał, gdyż ofiar nie pociągnęła. Co ciekawe, ludzie, którzy przetrzymali hiszpankę z końca 1918 roku, byli bardzo odporni. Przed kilkoma laty naukowcy wytłumaczyli paradoksalne zjawisko masowej śmierci najmocniejszych chorych (w wieku 20–40 lat), podczas gdy słabe dzieci i starcy przeżywali. Otóż reakcja układu odpornościowego silnych osób na zakażone płuca była tak mocna, że je niszczyła.

Ślady po hiszpance pozostały na cmentarzach oraz w stołecznym folklorze. Przez cały okres międzywojenny na Powiślu i Pradze mówiło się – martwy jak Hiszpan.

Rafał Jabłoński

Tekst ukazał się drukiem w Kurierze Warszawskim nr 1-2 (55)/2017