Był kiedyś taki wspaniały francuski film z Russelem Crowe i Marion Cotillard, zatytułowany „Dobry rok”. Wracamy do niego raz po raz, tak dla poprawy nastroju. Rzecz dzieje się na południu Francji, w przepięknej winnicy z urokliwą starą willą (my pewnie nazwalibyśmy ją dworem), którą odziedziczył cyniczny, zabiegany, londyński japiszon. Ten ciepły film pokazujący wspaniałości nieśpiesznego życia w dobrym miejscu, osadzony w pejzażu słonecznej Prowansji, mógłby budzić zawiść mieszkańców nadwiślańskiego kraju, ale… Cudze chwalcie, swoje też poznawajcie. Koniecznie!!!

Mówi się, że sercem Polski jest Mazowsze – niezwykle piękne i też pełne czarujących, zapadających w pamięć miejsc. Jednym z dowodów na to jest nieodległy od Warszawy – oddalony zaledwie 100 km od stolicy i przysłowiowy rzut beretem od Garwolina (30 km) – Trojanów z przepięknym XIX-wiecznym pałacykiem Ordęgów.

Jego historia jest fascynująca. Ale o tym gdzie indziej (zob. TU). Dzisiaj pałac nosi inne miano – Talaria. I mieści, jak określa to jego pełna nazwa – „resort&spa”. Nazwa może wprowadzać w błąd, bo właścicielem tego pięknego miejsca jest Bogdan Talarek. I jakby logika wskazała, nazwa miejsca pochodzi od jego nazwiska. Okazało się tymczasem, ze wcale nie. Jak zapewnia właściciel, „talariae” to nazwa skrzydełek u sandałów greckiego boga Hermesa.

Powrót do korzeni

— Na początku ubiegłej dekady nieco znudzony i zmęczony życiem w podwarszawskim Pruszkowie, gdzie prowadzę biznes, zamarzyłem, by wrócić do korzeni i zamieszkać blisko rodzinnych stron – wspomina Bogdan Talarek — I kiedy lustrowałem okolicę, trafiłem właśnie tu. Przyszło mi na myśl, że to jest to miejsce, w którym chcę spędzić resztę życia.

Te paręnaście lat temu trzeba było być obdarzonym dużą wyobraźnią, żeby dostrzec niezwykły potencjał Trojanowa. Owszem, można było się domyśleć, że kiedyś było tu pięknie, wówczas nie stał tu pałac jak dziś, a jedynie smętne cztery ściany, które po nim pozostały. Ruina należąca do jednej z państwowych agencji. Właśnie wystawiono ją na przetarg. Nie pierwszy zresztą. Talarek wystartował w konkursie. I… został przelicytowany. Finalna cena okazała się absurdalnie wysoka. Więc odpuścił. Żałował, było mu szkoda, ale jednak odpuścił.
Po kilku miesiącach, nieco zaskoczony, otrzymał z Agencji informację, że zwycięski konkurent rozwiał się jak dym. Ruina była znów do wzięcia. Talarek pomyślał: „raz kozie śmierć”. I wziął. W pierwszym odruchu miał zamiar urządzić tu swoją rezydencję. W końcu jednak doszedł do wniosku, że to chyba przesadne. Zmodyfikował więc swój plan. Postanowił wybudować hotel. Resort i spa.

Do renowacji, a w zasadzie odbudowy dawnej willi w stylu włoskim zaprojektowanej przez Bolesława Podczaszyńskiego (tego samego, który wznosił też fontanny w Łazienkach Królewskich) świeżo upieczony właściciel zaangażował młodego, obiecującego architekta z Pruszkowa, Maćka Hejnę.

— To nawet trochę śmiesznie wyglądało, gdy mój architekt wraz z konserwatorem zabytków rysowali na serwetkach wzory balustrad — opowiada Talarek, który podkreśla wzorową współpracę z Urzędem Konserwatorskim.

Przeplatanka: pech i szczęście, czyli śmiałym fortuna sprzyja

Tak ruszyła budowa hotelu. Inwestor wystartował z jego projektem w konkursie o dofinansowanie z mazowieckiego Urzędu Marszałkowskiego.

— I znowu przegrałem, zabrakło mi paru punktów — śmieje się Talarek. — I ponownie szczęście się do mnie uśmiechnęło. Po 3 latach zadzwonili do mnie z mazowieckiej jednostki, czy jestem nadal zainteresowany realizacją projektu. Poszedłem za ciosem. Oferowali prawie 7 mln zł – co ja tu nie zrobię! – pomyślałem. Dostaliśmy to dofinansowanie, a już wcześniej rozpisałem sobie wszystko, co chciałbym tam zrobić: ścieżki, nasadzenia drzew, mostki, pompy ciepła… W 2014 roku, jesienią, moje plany zostały zrealizowane. Oddaliśmy obiekt do użytku po niespełna półtora roku prac! Musieliśmy się śpieszyć, bo inaczej dofinansowanie by przepadło. W sumie, przez kilka lat pod sam ten obiekt otrzymałem z Mazowsza niebagatelną kwotę – około 15 mln zł.

Talaria dzisiaj to butikowy obiekt na terenie 25-hektarowego kompleksu pałacowo-parkowego z trzema pokaźnymi stawami. W pałacu jest 18 luksusowych pokoi. W pawilonie parkowym (dawnych czworakach) kolejnych 16, a w małym budynku po stajni – 5. Obiekt cały czas się rozwija: w dobudówce za głównym obiektem hotelowym będzie jeszcze nowych 40 (nowa inwestycja została podzielona na 2 etapy).

Baba-Joga

— Kiedyś w Austrii zobaczyłem hotel ze wszelkimi udogodnieniami (baseny, Spa) ale dostępny… tylko dla kobiet! To miejsce cieszyło się olbrzymią popularnością wśród tamtejszych pań – wspomina właściciel Talarii. — Pomysł mnie urzekł. Postanowiłem zrobić to samo u siebie. Dlatego pierwsza nazwa mojego hotelu brzmiała „Talaria. Ladies SPA”. Niestety, ta cudowna idea nie do końca odniosła sukces, nie wytrzymała zderzenia z naszą ciągle jeszcze patriarchalną rzeczywistością. Mimo że chętnych i wiernych Gości nie brakowało: jedna z odwiedzających nas pań – Ania – spędziła u nas chyba ze 20 weekendów! Lecz niestety, z pobytu samych kobiet nie utrzymałbym hotelu. Dlatego zmieniłem profil. Dzisiaj Talaria jest otwarta dla wszystkich w dni powszednie, a dla Pań zarezerwowane są prawie wszystkie weekendy. Naszym gościom oferujemy 12 gabinetów masażu i kosmetycznych, duży basen, saunę (a raczej banię), kriokomorę i hydromasaże. Oprócz tego sale konferencyjne i inne udogodnienia dla spotkań eventowych i biznesowych. Kiedy my byliśmy w Talarii, część hotelu zajmowały panie joginki. Dla nich rezerwowane są tu weekendy.

Niebo w gębie

Wiadoma rzecz, do serca droga wiedzie przez żołądek. W Talarii wiedzą o tym doskonale. I dbają o podniebienia gości, jak mało kto. Dwie restauracje, którym szefuje Konrad Talarek (zbieżność nazwisk przypadkowa), oferują wyszukaną kuchnię, łączącą „zwyczajne” polskie dania z trendami światowymi.

— Kochani, takiego schabowego, jak u mnie, nie zjecie nigdzie indziej — zapewnia właściciel. —I dodam jeszcze tylko, że steki, które my serwujemy są… na pewno tam u was w Warszawie takich nie zjecie. I niech to wam wystarczy za całą rekomendację naszej kuchni.

My jednak doszukaliśmy się czegoś jeszcze. Przepysznych, najsmakowitszych, polskich (choć docenionych tylko we Francji)… ślimaków – nazwanych ad hoc „ślimakami po dziennikarsku”. Ale to temat na odrębną opowieść. Podobnie jak przecudowne, zapewniające zdrowie i siłę nalewki, które właściciel sporządza sam, zgodnie z wiekowymi recepturami.

Byliśmy w Talarii trzy dni. To były niezapomniane chwile. Cisza, spokój, filharmonia żab, szum sitowia, pluski ryb w stawach (słynęły one niegdyś z najlepszych w rosyjskim imperium karpi hodowlanych). To jest inny świat. Odmienny od tego naszego codziennego zabiegania, hałasu i smogu. Talaria okazała się równie dobrym miejscem (a może lepszym) jak to z naszego ulubionego filmu „Dobry rok”.

Agnieszka Skórska-Jarmusz i Paweł Ludwicki