Koronawirus sparaliżował Warszawę. Tramwaje puste, galerie handlowe pozamykane. Ludzie tyleż bezdusznie co masowo pozbywają się ponoć domowych ulubieńców. Nihil novi sub sole. Przyjrzyjmy się zatem, jak z rozprzestrzenianiem zarazy radzili sobie nasi przodkowie.

Tekst ukazał się w Kurierze Warszawskim nr 1-2 (55)/2017

Dżuma dymienicza, dżuma płucna, dżuma posocznica, dur brzuszny, czerwonka, odra, szkarlatyna, grypa i ospa. Zestaw chorób zakaźnych dziesiątkujących społeczność Warszawy był rozległy, skuteczność powalająca, efekt śmiertelny. Przeciw tej niewidzialnej armii stali zdesperowani biedacy w służbie „powietrznej” uzbrojeni w mało skuteczne lekarstwa oraz łopaty. 

Społeczność warszawska w XVII wieku, choć cieszyła się z udziału miasta w rozkwitającym handlu w Rzeczpospolitej, nie mogła z pełnym spokojem rozkoszować się wzrastającym dobrobytem. Wojny toczono zazwyczaj na dalekich rubieżach kraju, miasto jednak nawiedzały liczne klęski elementarne: powodzie, pożary, głód i epidemie. Te ostatnie tylko w pierwszej połowie XVII wieku 33 razy pustoszyły miasto, niejednokrotnie towarzyszyły temu inne kataklizmy, czasem kilka na raz. 

Najczęściej z chwilą wybuchu epidemii w mieście następowała panika, a przedstawiciele samorządu, bogatsi kupcy i rzemieślnicy w pośpiechu opuszczali zagrożony teren. Na ten czas powoływano specjalne władze z burmistrzem „powietrznym” na czele, które dysponowały kasą miejską, zobowiązane były do sprawowania pieczy nad pozostałymi mieszkańcami oraz podjęcia prób opanowania rozprzestrzeniającej się zarazy. Najbardziej znanym burmistrzem czasu moru w latach 1624-1625 był Łukasz Drewno.

Kurier Warszawski, informacje warszawa
Łukasz Drewno, najsłynniejszy
burmistrz powietrzny Starej Warszawy
(ryc. ze zb. Biblioteki Narodowej)

Burmistrzowi podlegali tzw. szafarze „powietrzni”, zajmujący się głównie rozdawaniem zapomóg biedniejszym mieszkańcom i opłacaniem niższej „straży powietrznej”, do której należeli cyrulicy „powietrzni”, kopacze-grabarze, wyganiacze, strażnicy „powietrzni” oraz kucharze.

Z chwilą odkrycia moru przystępowano do bezwzględnego usuwania z miasta wszystkich potencjalnych roznosicieli zarazy, głównie żebraków, włóczęgów i nierządnic. Ich los był tym samym przesądzony, gdyż okoliczni chłopi w strachu przed zarazą nierzadko pozbawiali ich życia, inne miasta zaś zamykały przed nimi bramy. Miejskie bramy kazał zamykać i warszawski magistrat, a za udzielenie schronienia i handel z ludźmi przybywającymi z zarażonych rejonów groziły surowe kary.  

Przepędzaniem zajmowali się tzw. wyganiacze, rekrutujący się spośród najuboższych mieszkańców Warszawy, niewykwalifikowanych robotników czy dziadów-żebraków. Oczywiście w stosunku do wypędzanych nie używano jedynie przymusu słownego, na wyposażeniu były specjalne bicze i korbacze.

Nie lepszy los w obrębie miasta czekał wszelkie bezpańskie zwierzęta domowe. Nakazywane je bezwzględnie zabijać. Dotyczyło to szczególnie psów, które w czasie długotrwałych epidemii próbowały dobierać się do prowizorycznie pogrzebanych zwłok, stając się w ten sposób roznosicielami choroby.

Domy i miejsca, które nawiedziła zaraza, znakowano wielkimi czarnymi krzyżami i otaczano strażą „powietrzną”. W miarę możliwości dostarczano w takie rejony żywność, finansowaną m.in. dzięki nałożeniu specjalnego podatku, tzw. szosu powietrznego, oraz pobieraniu opłaty od mieszczan opuszczających Warszawę w strachu przed morem. Kiedy zaraza szczególnie ciężko dotykała miasto, niekiedy decydowano się na zamykanie całych „zapowietrzonych” ulic czy kwartałów, grodząc je palisadami, zwałami ziemi i płotami. Był to prosty i skuteczny sposób na ograniczenie rozprzestrzeniania się moru, lecz już wątpliwy efekt wykazywały takie działania, jak wykadzanie prochem, siarką lub dymem jałowcowym. 

Ograniczano również wzajemne kontakty mieszkańców, wprowadzając przepis zakazujący uczęszczania na targi i jarmarki. Aby podnieść skuteczność tej metody prewencji, likwidowano powody do opuszczania domostwa, zamykano więc szynki, łaźnie publiczne i − co niektórych bolało niewątpliwie najbardziej − zamtuzy. 

Z powodu braku wiedzy, odpowiednich lekarstw oraz wobec nikłego poziomu higieny niezbyt wielką pomocą dla zarażonych okazywali się zatrudniani przez miasto cyrulicy „powietrzni” − rzadziej lekarze. Nie było też zbyt wielu chętnych do tak niebezpiecznej pracy, mimo że miasto starało się zachęcać stosunkowo wysokim wynagrodzeniem. Stosowane przez medyków leki to głównie środki napotne, wymiotne, przeczyszczające i przeciwbólowe, które w myśl ówczesnej patologii humoralnej miały oczyścić organizm z toksyn. Najbardziej popularnym lekiem była driakiew sporządzana z około 60 składników, głównie roślinnych, podawana w formie pasty lub gęstego ciasta, oraz tzw. ocet siedmiu lub czterech złodziei, czyli mieszanina piołunu, rozmarynu, szałwi, ruty, mięty, czosnku, cynamonu i octu. Specyfikiem tym należało się przemywać, pić, nacierać nos i twarz oraz często wąchać. Pijano również dziesiątki innych wywarów roślinnych i mineralnych, lecz skuteczność ich wszystkich była co najmniej wątpliwa. Nazwa specyfiku pochodzi podobno od przyłapanych na rozkopywaniu mogił grabarzy morowych. W zamian za darowanie życia wyznali sekret skutecznego ponoć lekarstwa na zarazę, które pozwalało im czynić bez obaw ich niecny proceder.

Z łopatą przeciw „powietrzu” 

Tu poznajemy najważniejszych przedstawicieli służb „powietrznych” − kopaczy, czyli grabarzy morowych. Rekrutowali się spośród najbiedniejszych warstw społeczeństwa, niekiedy i z najmniej poważanych, gdyż przy chowaniu zwłok zatrudniano przymusowo nawet więźniów i prostytutki. Kopaczy na usługach miasta było zazwyczaj kilku, czasem kilkunastu. Władze „powietrzne” zapewniały im siedzibę, najmowały dla nich specjalne służące i kucharki. W latach 1624-1625 dom kopacki mieścił się na ulicy Piekarskiej. Jak każda służba miejska, także kopacze zobowiązani byli do noszenia barwy, czyli specjalnego stroju. Najczęściej była to czarna kapa i kaptur z białym krzyżem, choć za czasów Łukasza Drewny służby morowe wyposażono w czerwone stroje z czarnymi krzyżami na piersiach. Stroje owe miały wyróżniać grabarzy w mieście i zapobiegać bliskiemu ich kontaktowi z mieszkańcami. Za brak takiego stroju była kara grzywny.

Było to rozsądne, gdyż kopacze z racji swej profesji mieli nieustanny kontakt z zarażonymi. Ich zadaniem było zbieranie ofiar epidemii z „zapowietrzonych” ulic, domów czy lazaretów, przewożenie zwłok na specjalne miejsca pochówku i ich pogrzebanie. W celu dezynfekcji ciała zmarłych posypywano ługiem, niegaszonym wapnem lub zalewano je smołą oraz zabezpieczano z wierzchu specjalną drewnianą pokrywą. Nekropole morowe, zwykle otoczone strażnikami „powietrznymi”, znajdowały się m.in. za szpitalem Św. Trójcy na ulicy Długiej, przy małym kościółku Św. Krzyża w Polu na terenie Pólkowa, oraz na pobliskiej Kępie Pólkowskiej, wiślanej wyspie, która służyła również za izolatorium dla ubogich osób dotkniętych zarazą. Postawiono tam siedem ledwie skleconych baraków i zbiorową kuchnię, a chorych przewożono czółnami lub na prymitywnych promach. Na początku XVII wieku zdarzało się, że na tej kępie zarażonych po prostu topiono. 

Otaczanie owych miejsc pochówku strażą miało swoje bardzo konkretne powody. Nie dość, że należało uchronić groby przed rozkopywaniem przez wygłodniałe zwierzęta − te, które wymknęły się polującym na nie służbom „powietrznym” − to jeszcze trzeba było bronić godności zmarłych przed samymi kopaczami, którzy nie raz pchnięci desperacją wynikającą z biedy i głodu, lub też chciwością wzmaganą nadążająca się sposobnością, rozkradali dobra i odzienie zmarłych. Nierzadko włamywali się również do opuszczonych domów. Pozyskane w ten sposób mienie, najczęściej odzież i pościel, próbowano sprzedawać, roznosząc tym samym zarazę. Proceder ten był więc surowo karany i zazwyczaj kończył się na szubienicach, które licznie stawiano w mieście. Gdy zaraza szczególnie dotykała miasto, a głód i poczucie bezkarności nasilały przestępcze instynkty, trzeba było do Warszawy sprowadzać katów z sąsiednich miast, tak wielkie bywało zapotrzebowanie magistratu na usługi mistrzów małodobrych.

Strażnicy „powietrzni” obok ochrony nekropoli mieli za zadanie strzec wiodących do miasta dróg i zatrzymywać podróżnych, przybywających z zarażonych ośrodków, oraz zabezpieczać izolowane miejsca w mieście. Zajmowali się również dostarczaniem pomocy w postaci lekarstw i żywności kopaczom, mieszkańcom izolowanych miejsc i błąkającym się po ulicach ubogim. Ci ostatni często po prostu przesiadywali pod kościołami czy przytułkami, gdzie mogli liczyć na jakąś jałmużnę, tam też umierali. Dary roznoszone przez strażników pochodziły z miejskich zakupów, ale też z darowizn prywatnych. Obok pieniędzy zdarzały się dary w naturze. Najczęściej przekazywano chleb, rzadziej piwo i trochę mięsa, które niekiedy bywało nie najlepszej jakości i niewiadomego pochodzenia. Sam Łukasz Drewno wspominał o mięsie dostarczonym do szpitala sierot: „To mięso mie mało nie zjadło […]”. 

Rola służb „powietrznych” w Warszawie była znacząca w walce z rozprzestrzeniająca się zarazą, lecz tą niewdzięczną i pogardzaną, ale jakże potrzebną pracą zajmowali się głównie ludzie z nizin społecznych. Nic w tym dziwnego, bo wystawiali się na zagrożenie nie z dobroci serca, lecz z powodu niezwykle rzadko nadarzającej się możliwości poprawienia swej tragicznej sytuacji materialnej. Miejskie pensje zapewniały choć podstawowe środki do przetrwania w tym niezwykle trudnym i niebezpiecznym okresie, gdy z jednej strony zagrażał mór, a z drugiej towarzyszące mu głód i nędza. Bogatsi mogli pomagać w sposób mniej bezpośredni, a bardziej bezpieczny, poprzez modły i jałmużny.

Jednak okres powszechnego zagrożenia w czasie zarazy był momentem, kiedy świadomość nierówności szans na przeżycie różnych stanów wywoływała wewnętrzny bunt. Bunt, który kazał widzieć wszystkich równych wobec śmierci oraz marność doczesnych bogactw i zaszczytów, ujęty w słowa przez autora Dla melancholiej zabawy, wiersza napisanego prawdopodobnie podczas zarazy w latach 1624-1625, być może przez samego burmistrza „powietrznego” Łukasza Drewno:

„I widziałem na ziemi ano się lud wali,/Starzy, młodzi, bogacze, wielcy i też mali;/Taczają się korony, padają infuły./Z kapłańskimi birety walają się stuły”.

Piotr Artur Sobczak