Wybierając się na wywiadówkę u pierwszoklasisty nie spodziewałam się emocjonalnych wstrząsów rujnujących światopogląd, względne poczucie bezpieczeństwa i nieprzesadną wiarę w polski system edukacji. Cóż, jak wiemy ze skeczu Monty Pythona: „nikt nie spodziewał się hiszpańskiej inkwizycji”. Tuż za szkolnym progiem zaatakowała mnie biel kartki o treści mniej więcej: „Drodzy Rodzice, na terenie osiedla grasują wszy, zerknijcie zatem łaskawie, co wasze lato- i zimorośle mają w głowie”. Przestrogę ubrano w urzędowy żargon, lecz sens był z grubsza ten sam.

W stupor popadłszy, wybałuszyłam oczy na tłuste literki i zamyśliłam się. Słowo „wsza” czy „gnida” nie jest mi obce, jednak z przyzwyczajenia kojarzę je raczej z metaforycznym określeniem człowieka o pewnych niepożądanych cechach charakteru.W mglistej perspektywie zamajaczyły mi w świadomości obrzydliwe małe pasożyty bytujące kiedyś na ludziach w społeczeństwach ciemnych, ubogich i z ograniczonym dostępem do wody i mydła, albo w niemieckich obozach koncentracyjnych. Czyli nie dziś, prawda?

Odruchowo podrapałam się w głowę, rozważając realną skalę niebezpieczeństwa. W czasach, gdy sama jeszcze chodziłam do podstawówki, obowiązkowych przeglądów włosów dokonywała etatowa higienistka. Jej wizyty dostarczały dzieciarni pretekstu, by na mniej lubianych kolegów wskazywać palcem i szermować oskarżeniami o posiadanie bogatego życia zewnętrznego. Jak sięgam pamięcią, podejrzenia okazywały się bezpodstawne, i nawet bracia „Szczygły” z rodziny zwanej powszechnie patologiczną, gdyż było ich jedenaścioro (dziś mama Szczygłowa dostałaby order), okazywały się czyste. Wszy, jak gruźlica i ospa, należały do repertuaru opowieści osadzonych w realiach z połowy ubiegłego wieku. Gdyby się jednak komuś paskudne żyjątko z rodziny Pediculus humanus trafiło, zostałby odesłany do domu z buteleczką dezynfekującego specyfiku i czasowym zakazem wstępu na lekcje – tak mówił przepis i przyzwoitość.

Przypomniałam to sobie i przestałam hiperwentylować. do czasu, gdy siedząc w ławeczce dla krasnalków wysłuchałam „Stanowiska Departamentu Matki i Dziecka w Ministerstwie Zdrowia”, które na polecenie kuratorium i dyrekcji wychowawcy byli zobowiązani odczytać. A tam, o zgrozo, stało, iż wszawica nie znajduje się dziś „w wykazie chorób zakaźnych stanowiącym załącznik do obowiązującej ustawy z dnia 5 grudnia 2008 r. o zapobieganiu oraz zwalczaniu zakażeń i chorób zakaźnych u ludzi”, co wynika z faktu, że „na terenie Polski od lat nie występują już niebezpieczne choroby zakaźne przenoszone przez wszy (np.: dur wysypkowy). Tym samym, przypadki wszawicy nie są objęte zakresem działania organów Państwowej Inspekcji Sanitarnej i brak jest podstaw do wydania decyzji administracyjnej nakazującej dziecku z wszawicą wstrzymanie się od uczęszczania do placówki oświatowej”. Brzydkie słowo z impetem wypsnęło mi się z ust, a tuż za nim bezradny jęk: no jak to?

A tak to. W imię fałszywie pojętego szacunku dla suwerenności decyzji niedbałego rodzica Ministerstwo pozwala narażać dzieci, o które dbamy, na które chuchamy i dmuchamy. W imię równie fałszywie pojętej wolności wyboru Ministerstwo pozwala też nie szczepić dzieci na przerażające choroby, które uznaliśmy za nieistniejące dzięki minionej niestety nietolerancji dla antyszczepionkowych fanaberii niedouczonych i rozhisteryzowanych fantastów snujących wizje zbrodniczych planów realizowanych przez koncerny farmaceutyczne. Od niedawna śmiertelne żniwo ponownie zbiera gruźlica, odra i krztusiec.

Tylko patrzeć, a z tolerowanymi teraz w szkole wszami, wspartymi irracjonalnym lękiem przed sprawdzonymi zdobyczami farmacji pojawią się zapomniane: dur powrotny, tyfus plamisty, dżuma i pięciodniowa gorączka – w pewnym uproszczeniu zwana okopową. Witajcie w mrocznych czasach.

Agnieszka Skórska-Jarmusz