Moja fascynacja Wisłą wzięła się wprost z literatury, z książek Juliusza Verne’a i Josepha Conrada. Do Szkoły Morskiej w Szczecinie niestety mnie nie przyjęli; nie to zdrowie, powiedzieli. Tak mój plan żeglowania po szerokich morzach i oceanach rozpłynął się za horyzontem… W 1970 roku na ekrany kin wszedł „Rejs”. Fantastyczny film Marka Piwowskiego wywoływał wśród braci studenckiej wielki aplauz, chodziliśmy na niego po kilka razy. Wtedy wróciła moja miłość do pływania: gdy zobaczyłem statki wiślane, zapragnąłem prędko dostać się na jeden z nich.



Wiedziałem, że Żegluga Warszawska zatrudnia na sezon turystyczny pracowników okresowych, tzw. kaowców (oficerów kulturalno-oświatowych), których zadaniem było – niczym w tym kultowym filmie właśnie – opieka nad wczasowiczami płynącymi w tygodniowych rejsach do Gdańska. W 1972 roku zatrudniłem się na statku „Gen. Świerczewski” – i tak rozpoczęła się moja trwająca trzy lata przygoda z rzeką, którą uważam za najwspanialszy okres w życiu.
Statek
„Gen. Świerczewski”, pomalowany na biało, jak wszystkie parowce w XX wieku, był jednym z trzech statków Żeglugi Warszawskiej, które w latach 1972−1974 pływały z wczasowiczami do Gdańska. Miał za sobą długą historię. Zbudowano go w 1914 roku, w stoczni Józefa i Stanisława Górnickich w Płocku i na cześć pierwszego z właścicieli nazwano „Stanisław”. Mierzył wtedy 58 m długości i około 6 m szerokości, a w tamborach (tam, gdzie są zawieszone koła napędowe) ponad 11. W okresie międzywojennym pływał w organizowanych przez firmę Górnickich regularnych kursach z Płocka do Torunia. Podczas tragicznego powstania w sierpniu 1944 poszedł na dno, ale w 1946 roku wydobyto go i przeznaczono do odbudowy. W 1948 roku ponownie zwodowano go na Wisłę.
Od 1964 roku „Gen. Świerczewski”, jako wycieczkowiec, zaczął pływać do Gdańska z wczasowiczami. Rejsy organizowały wspólnie Fundusz Wczasów Pracowniczych i Żegluga Warszawska. Stały się tak popularne, że statek musiano przebudowywać kilkukrotnie, żeby zwiększyć ilość miejsc sypialnych i poprawić komfort pasażerów. Co prawda, warunki cały czas były, mówiąc oględnie, dosyć skromne.
Większość kajut była dwuosobowa, oprócz tego były też cztery „czwórki”. Koje rozmieszczone były góra−dół, a wolnego miejsca pozostawało jakieś 80 cm szerokości. Na wprost znajdowały się: szafa na ubrania, stolik i jeden taboret. Nie dało się tam dłużej przebywać, ewentualnie trzeba było siedzieć na koi. To nie było najwygodniejsze, ale w końcu kajuta miała służyć wyłącznie do spania, a dzień spędzało się na pokładzie słonecznym, lub zwiedzając nadwiślańskie miasta. Na pokładzie znajdowała się zaledwie jedna łazienka i dwie toalety dla wszystkich pasażerów oraz oddzielne toalety przeznaczone dla załogi. W tamtych czasach jednak siermiężne warunki nie były aż takim problemem dla ludzi, którzy zresztą jeszcze przed rejsem byli szczegółowo informowani, czego mogą oczekiwać. Dziś by to raczej nie przeszło… A ja pamiętam wczasowicza, który w ostatnim sezonie mojej pracy był na tym rejsie po raz 13! Był to człowiek ze Śląska, który twierdził, że nie ma nic piękniejszego od żeglugi po …

Pełna wersja tego i pozostałych artykułów dostępna jest w papierowym wydaniu Kuriera Warszawskiego nr 4 (57)/2017.

Wiadomości i informacje z Warszawy http://kurier-warszawski.pl