Argentyńczycy mają wszystko. Tropiki na północy, lodowce na południu, pustynie na zachodzie i najlepszą wołowinę pod słońcem. I wino. I piwo też.
Parilla. To słowo które należy zapamiętać, wybierając się do Argentyny lub Urugwaju. Oznacza restaurację, specjalizującą się w grillowanym mięsie. W szczególności zaś Wołowinie. Celowo napisałem dużą literą, ze względu na szacunek, jakim obdarzyłem argentyńską Wołowinę. W zasadzie, podobną estymą trzeba by obdarzyć wino i piwo. Piwo marki Quilmes.
Wołowina. Wołowina pasie się na pampasach. Tam, powoli żując trawy i ziółka, wśród pięknego krajobrazu, przygotowuje się do wypełnienia misji swego żywota. Dzielą później wołowinę starannie, zgodnie ze sztuką przywiezioną z Hiszpanii. Są żeberka – asado, jest polędwica – lomo, chiorizos – kiełbaski. Istnieją też grillowane rzeczy, o które lepiej nie pytać. Smakują wyśmienicie, ale znajomy Argentyńczyk Stefan Ibarra, jeden z niewielu mówiących w naszym języku, potomek polskich emigrantów, uśmiechnął się i rzekł: „nie dociekaj”. To miły człowiek, wie co mówi, ponadto jest o głowę wyższy ode mnie, więc od razu pomyślałem, że ma rację. Królową grilla jest lomo de choriso – polędwica wołowa – najlepiej krwista, podana z sałatą i czerwonym winem. Mięso to niezwykle delikatne, rozpływa się w ustach. W uroczej restauracji w Mendozie, stolicy wina argentyńskiego, rozpłynęło mi się aż ¾ kilograma i dodatkowo kilka kawałków innych specjałów. Tak rozbudowana konsumpcja nie byłaby możliwa bez przyjaciela krwistej wołowiny – czerwonego wina. W tym przypadku Malbec od Weinerta. Warto zauważyć, że porcje mięsa w Argentynie zwykle są „doważone”, a w smaku wyśmienite. Na tym o Wołowinie koniec, bo można opisywać podobne doznania z Buenos Aires, Iguazu oraz Montevideo lub Colonii del Sacramento. Słowem: Wołowina, Urugwaj, Argentyna.
Wino. Wino rośnie w winnicach z widokiem na Andy. A w zasadzie na najwyższą ich część, w środku której wyrasta najwyższy po himalajskich ośmiotysięcznikach szczyt Akonkagua. Wino w Mendozie ma jak w raju. Gorące suche powietrze spływa z rozgrzanych słońcem górskich stoków. Wprost do korzeni, rureczką plastikową, doprowadzana jest krystalicznie czysta woda, pochodząca z jednej rzeki, zasilającej całą prowincję. Rzeka rozprowadzona kanałami na kamienistą pustynię została ujarzmiona już w okresie prekolumbijskim. Zrobili to Inkowie. Hiszpanie podbiwszy te tereny przytomnie kontynuowali dzieło inżynieryjne rdzennych mieszkańców. Tam gdzie woda dopływa, na pustyni rozkwita życie. Słońce praży bez miłosierdzia, nieosłonione choćby chmurką małą. A wino grzeje się w tym swoistym piekarniku i dojrzewa, co roku tak samo. W Mendozie nie ma „złych lat”, nie pojawiają się niezapowiedziane opady, a niestety u nas, w Europie, złe lata to normalka. Miałem przyjemność wypić kieliszek wina w winnicy Catena Zapata, cieszącej się opinią jednej z najlepszych na świecie. Sączyłem, spoglądałem na monumentalne Andy i zastanawiałem się co zrobić, żeby częściej tu bywać. Absolutną specjalnością Mendozy jest szczep Malbec – czerwone, bogate taninowe wino. Rośnie na wysokości od 500 do 1500 metrów n.p.m. To ważne, bo im wyżej, tym większe wahania dobowe temperatur. Im większe wahania, tym grubsza skórka. Im grubsza skórka, tym więcej barwników i tanin odpowiedzialnych za smak. Mieszanki różnych wysokości dają wina co się zowie, nie tylko czerwone. Białe Chardonne od Weinerta, popijane w gorące popołudnie, podnosi człowieka na duchu (choć, zbyt zachłannych może doprowadzić do upadku). Tak z kronikarskiego obowiązku: Argentyna jest piątym co do wielkości producentem wina, szóstym konsumentem, a jego 75% produkowane jest w Mendozie. Od mniej więcej 20 lat Argentyna stara się dać zauważyć jako eksporter wina. I to dobrze. Dobrze dla ludzi którzy lubią wino. No i oczywiście dla Argentyńczyków.
Piwo. Quilmes. Stout i Red. Dawno temu w Hiszpanii w Toledo sprzedawczyni z niewielkiego sklepiku nauczyła mnie pierwszych słów po hiszpańsku. Una serveza grande friga porfavore. Odtąd w kraju ciepłym, albo gorącym, zimna butla piwa drzemie w mym ręku przez cały czas trwania wyprawy, aby upał znieść lepiej. Właściwie użyte piwo, tj. sączone naprawdę powoli, pozwala nieco szybciej pozbywać się organizmowi ciepła. Prawdę tę usłyszałem z ust człowieka, którego już nie pamiętam, ale zdanie głęboko zapadło w moją pamięć i rozgościło się tam na dobre.
Browar Quilmes założył w 1888 niemiecki imigrant Otto Bamberg. W latach dwudziestych XX w. był to już największy browar w Argentynie, a dzisiaj posiada 75% rynku. W Argentynie, inaczej niż w Polsce, piwo ma smak i zapach i jest łatwo odróżnialne jedno od drugiego. Najbardziej cieszy mnie to, że występują tam ciemne odmiany Stout i Red. Obydwie doskonałe w smaku. O obydwóch śnię, obydwóch chcę. Wielbiciele ciemnego mogą w ciemno do Argentyny. Będą zadowoleni.
Kajmak. Serce palmy. Puding ze słodkiego ziemniaka. Możemy kupić go wszędzie. To coś jakby symbol narodowy. Z dodatkami z różnych owoców np. marakui. Jak to kajmak: słodki, aromatyczny, niezły. Deseru z serca palmy spróbować trzeba. Choć ludzie nie bobry, jak widać rdzeń drzewa palmowego też przyswoją. Mnie nie zachwycił, ale sprawiedliwość oddać trzeba, ma coś w sobie. No i pudding ze słodkiego ziemniaka, jak na mój gust za słodki, lecz gdy polejemy go kwaśnym jogurtem, rozwija nagle skrzydła i unosi kubeczki smakowe nad powierzchnię nijakości kulinarnej. Dobry jest.
Rzeczy praktyczne (mniej lub bardziej). Bilet do Argentyny to wydatek 4-5 tysięcy. Prawdopodobnie polecimy przez Madryt (warto wybrać się choćby na chwilę do stolicy Hiszpanii). Dojazd to ok. godziny kolejką lotniskową i metrem do centrum. Punkt obowiązkowy żarłoka to Museo del Jamón.
Buenos Aires. 14 milionowa metropolia. Możemy znaleźć tu wszystko, czego dusza zapragnie i czego należy się wystrzegać. Dusza pragnie jeść, to jasne, i restauracji znajdziemy bez liku. Doradzam siadać tam, gdzie jest dużo tubylców. Zwykle nie najdrożej, a smacznie.
Jeśli dusza zapragnie sztuki, koniecznie Museo National de Bellas Artes. Istnieje teoria, że tu nastąpił rozwój przedwojennej sztuki europejskiej. Europa po traumie II wojny zniszczyła wiele, by powołać inne nurty, żeby dać sobie radę i okropnościami wojny. Argentyna rozwijała się bez przeszkód.
Stanowczo wystrzegamy się noszenia biżuterii wszelakiej. Koleżanka, która utrzymywała, że jej złoty słonik przynosi szczęście, być może miała rację. Słonik przynosi szczęście, ale od czasu wieczornego spaceru już nie jej.
Iguasu. Cud i basta. Dwa dni zwiedzania. Jeden od strony brazylijskiej, drugi argentyńskiej. Park Force de Iguazu to dobrze zarządzany kombinat, gdzie kanapka kosztuje 12 dolarów. Po stronie argentyńskiej dodatkowo można kupić wycieczkę hybrydą po wodospadach z wpływaniem pod nie. Kosztuje dużo niestety, ale warto.
Mendoza. Wycieczka pod Akonkaguę, most Inków i do Uspallaty. To ostatnie znane z powodu kręcenia plenerów do „7 lat w Tybecie”. Dziewczęta wiedzą, o co chodzi. Faceci nie wszyscy.
Z winnic dobrze wizytować Catena Zapata – wysoko w rankingach światowych. I Weinerta. Nieco niżej, ale też warto. Choć znajdziemy całą masę winnic, do których też pewnie nieźle zawitać, np. znany na rynku polskim Norton. Ja nie byłem i już żałuję.
Przejazdy. Tych, których stać na samoloty, ucieszę. Wewnętrzne linie są dobrze rozbudowane. Tym, których nie stać polecę, z czystym sumieniem jedną z kilkudziesięciu firm autobusowych które wiozą człowieka w pozycji leżącej, z klimatyzacją i posiłkami. Idziemy na dworzec autobusowy i przebieramy w ofertach. Koszt Buenos – Iguazu w obydwie strony: ok. 90 dolarów. Autobus jedzie nocą 12-14 godzin. Człowiek wstaje w zasadzie wyspany. Przelot to wydatek 250 – 500 dolarów.
ps. To, że o Buenos jest tylko dwa zdania dowodzi, iż ten tekst jest bardziej o doznaniach kulinarnych. Co nie dowodzi, że nie byłoby się czym napaść duchowo. Pozostałe miejsca też zasługują na więcej tekstu. Ale to byłby już teksy o czymś innym.
Una serveza grande friga porfavore.
Tomasz Brzozowski