Dżuma dymienicza, dżuma płucna, dżuma posocznica, dur brzuszny, czerwonka, odra, szkarlatyna, grypa i ospa. Zestaw chorób zakaźnych dziesiątkujących społeczność Warszawy był rozległy, a efekt śmiertelny. Przeciw tej niewidzialnej armii stali zdesperowani biedacy w służbie „powietrznej” uzbrojeni w mało skuteczne lekarstwa oraz łopaty.
Społeczność warszawska w XVII wieku, choć cieszyła się z udziału miasta w rozkwitającym handlu w Rzeczpospolitej, to nie mogła z pełnym spokojem rozkoszować się wzrastającym dobrobytem. Wojny toczono zazwyczaj na rubieżach kraju, miasto jednak nawiedzały liczne klęski elementarne: powodzie, pożary, głód i epidemie. Te ostatnie tylko w pierwszej połowie XVII wieku 33 razy pustoszyły miasto, niejednokrotnie towarzyszyły temu inne kataklizmy, czasem kilka na raz.
Najczęściej, z chwilą wybuchu epidemii w mieście następowała panika, a przedstawiciele samorządu, bogatsi kupcy i rzemieślnicy w pośpiechu opuszczali zagrożony teren. Na ten czas powoływano specjalne władze z burmistrzem „powietrznym” na czele, które dysponowały kasą miejską, zobowiązane do sprawowania pieczy nad pozostałymi mieszkańcami oraz podjęcia prób opanowania rozprzestrzeniającej się zarazy. Najbardziej znanym burmistrzem czasu moru w latach 1624−1625 był Łukasz Drewno.
Burmistrzowi podlegali tzw. szafarze „powietrzni”, zajmujący się głównie rozdawaniem zapomóg biedniejszym mieszkańcom i opłacaniem niższej „straży powietrznej”, do której należeli cyrulicy „powietrzni”, kopacze-grabarze, wyganiacze, strażnicy „powietrzni” oraz kucharze.
Z chwilą odkrycia moru przystępowano do bezwzględnego usuwania z miasta wszystkich potencjalnych roznosicieli zarazy, głównie żebraków, włóczęgów i nierządnic. Ich los był tym samym przesądzony, gdyż okoliczni chłopi, w strachu przed zarazą, nierzadko pozbawiali ich życia, inne miasta zaś zamykały przed nimi bramy. Miejskie bramy kazał zamykać i warszawski magistrat, a za udzielenie schronienia i handel z ludźmi przybywającymi z zarażonych rejonów groziły surowe kary.
Przepędzaniem zajmowali się tzw. wyganiacze, rekrutujący się spośród najuboższych mieszkańców Warszawy, niewykwalifikowanych robotników czy dziadów-żebraków. Oczywiście w stosunku do wypędzanych nie używano jedynie przymusu słownego, na wyposażeniu były specjalne bicze i korbacze.
Pełna wersja tego i pozostałych artykułów dostępna jest w papierowym wydaniu Kuriera Warszawskiego nr 1-2 (55)/2017.