Wiadomo, Polak potrafi. Okazuje się jednak, że niektóre Polki jeszcze więcej „umią” – bo czyż nie jest sztuką wielką, startując z poziomu gminnej szkółki, wypreparować aferę międzynarodową? A to udało się jednej niedouczonej politykierce z Powiśla.

Do zmian, w pewnych kręgach uznanych za dobre, zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Metamorfozy przechodzą nazwy ulic, instytucji, to i szkoły mają aspiracje.

Podstawówka z Fabrycznej od ponad pół wieku nosi imię Garibaldiego, dostała je w rocznicę wybuchu Powstania Styczniowego, które garibaldczycy – przychylni niepodległościowym dążeniom Polaków – wsparli słowem i czynem. Lecz dyrektorka chce bohatera Włoch zastąpić bohaterem „Kamieni na szaniec”. Z całym szacunkiem dla Janka Bytnara, nie ta skala, nie ten format i nie to znaczenie dla ogólnej historii naszego kraju, ale już nawet nie w tym rzecz, w końcu postać też szlachetna i zacna i jakąś „swoją” szkołę powinien pewnie mieć. Polazła pani dyra do radia i tam głównego architekta zjednoczenia Włoch nazwała awanturnikiem, piratem, w dodatku antysemitą, nieświadomie dezaktualizując opinię wybitnego historyka Stefana Kieniewicza, który pisał niegdyś, że do „bohatera włoskiego Risorgimenta zastrzeżeń nie ma dziś żadnych”.

Na próbę dymisji Garibaldiego z patrona lokalnej placówki, ponoć edukacyjnej, ambasador Włoch przymknąłby pewnie oko – jak mawiał Mark Twain, nie trzeba się spierać z idiotą, „bo najpierw sprowadzi cię do swojego poziomu, a potem pokona doświadczeniem”, a my, Polacy, ostatnio nie mamy na świecie opinii tuzów intelektualnych. Chamskich inwektyw pod adresem narodowego bohatera ambasador De Pedys nie mógł pominąć milczeniem i znowu poszło w świat, jacy my głupi. Największe włoskie dzienniki piszą o zniewadze, jakiej dopuścili się Polacy.

Tymczasem, warto wiedzieć, dyrektor Jolanta Lulkowska obraża nie tylko Włochów. Godzi też w pamięć dawnych warszawiaków, których dokonania Garibaldiego i walka „o wolność waszą i naszą” inspirowały, były źródłem nadziei i którzy sympatię dla Włocha ogniście manifestowali.

W 1860 roku do Warszawy zjechali trzej – jak wówczas mawiali rodacy – złodzieje: car Aleksander II, cesarz Franciszek Józef i książę Wilhelm pruski. Przybyli, by uzgodnić wspólny front działań przeciwko sprawie włoskiej. Na znak protestu warszawskie ulice się wyludniły;  tym razem nie było oklasków i wiwatów pod adresem cara (co się niestety przy innych okazjach zdarzało); w operze, w czasie przedstawienia galowego ktoś rozpylił cuchnącą substancję; damy zapraszane na uroczystości dworskie symulowały choroby. „Liczne były, rzecz jasna, przyczyny, dla których Rosja uchyliła się w owej chwili od udzielenia Austrii poparcia w kwestii włoskiej. Ale jednym, z czynników, który oddziałał wtedy na cara Aleksandra, był widok warszawskiej ulicy” – ocenił efekt nastrojów Kieniewicz. Tak, Garibaldi zawrócił w głowie młodym mieszkańcom miasta i rewolucja warszawska rok później wybuchła nie bez jego wpływu. Garibaldi i przyjaźń polsko-włoska to ważka część naszej historii. Tej lekcji nie wolno pominąć.

Dla domorosłych skandalistów, jak dyrektor Jolanta Lulkowska, powinna być dyscyplinarka. Trudno przecież o bardziej jaskrawy dowód obrazy godności zawodu nauczyciela niż publiczny pokaz nieuctwa, chamstwa i łamania elementarnych reguł dyplomacji. W kuratorium jednak zaspali, albo prezentują poziom podobny. Dyrektorka wciąż urząd piastuje, a projekt zmiany nazwy szkoły ma stanąć na Radzie Miasta.

W latach 70-tych wielką popularnością cieszył się u nas czechosłowacki serial telewizyjny „Szpital na peryferiach”. W filmie tym jeden z bohaterów, niejaki doktor Strosmajer, wygłosił słynne zdanie, które weszło do kanonu polskiego języka. Przygadał on niezbyt rozgarniętej pracowniczce szpitala, że „gdyby głupota miała skrzydła, latałaby pani jak gołębica”.

Na Powiślu łopot skrzydeł słychać wyjątkowo wyraźnie. Ot, objawiła się gołębica…

Agnieszka Skórska-Jarmusz, Paweł Ludwicki