Chyba nie ma takiego drugiego miasta w Polsce gdzie, jak
w Warszawie, można usłyszeć
z ust publiczności komunikacyjnej, czyli pasażerów, właściwie tylko niekończące się narzekania na komunikację miejską. A to za wolna, a to za szybka, a to niedogrzana,
a to za gorąca itd. Lista owych skarg i biadoleń jest naprawdę długa.



Ale z drugiej strony, chyba tylko w Warszawie owa wiecznie rozżalona publiczność darzy ogromnym sentymentem pojazdy, którymi się porusza. Często objawia się on słodkim, niemal lukrowanym, własnym, a w wielu przypadkach tylko w mieście stołecznym spotykanym, nazewnictwem autobusów, tramwajów itd. Choć czasami w tych „słodyczach” są i małe uszczypliwości.
Korzenie owego specyficznego nazewnictwa sięgają niemal początków warszawskiej komunikacji, czyli grubo ponad 100 lat, i są bardzo rozległe, a w wielu przypadkach nawet trudno ustalić dokładną etymologię nazw i wyjaśnić okoliczności, w jakich powstały.
Jak na razie brak większego opracowania tego tym tematu i dlatego też postanowiliśmy nieco go przybliżyć Czytelnikom licząc, że po przeczytaniu poniższego artykułu dołożą trochę własnych informacji, które wzbogacą wiedzę o warszawskim publicznym transporcie zbiorowym. Skupmy się nieco na nazewnictwie warszawskich autobusów.
W 1920 roku na warszawskie ulice wyjechały pierwsze autobusy marki „Saurer” i „Benz”. Saurery były pojazdami piętrowymi w dwóch wersjach, z tzw. imperiałami (górny pokład) odkrytymi i zamkniętymi.
Warszawska publiczność dość szybko samojazdy (słowo autobus pojawiło się nieco później) ochrzciła Saurery z imperiałami zamkniętymi „akwariami”, ze względu na duże przeszklenie pokładów pasażerskich, choć częściej nazywała je „imperatorami”, gdyż na jazdę nimi mogli sobie pozwolić tylko ludzie dość majętni, posiadający w swoich zasobach finansowych złote monety carskie o wartości 15 rubli nazywane imperiałami. Czyli krótko mówiąc: imperatorzy posiadający imperiały.
Nieco mniej dostojnie nazwano samojazdy marki „Benz”, które ochrzczono „smrodojazdami”, głównie z powodu wydzielania ogromnych obłoków spalin.
Jednak żywot na warszawskich ulicach „imperatorów i smrodojazdów” nie trwał zbyt długo i swą służbę miastu zakończyły w listopadzie 1924 roku. Jedną z przyczyn zakończenia krótkiej i burzliwej kariery była duża awaryjność i nadmierne wyeksploatowanie, m.in. z powodu złych nawierzchni ulic, a właściwie czegoś, co miało je przypominać, gdyż w większości były wykładane kamieniem polnym (kocie łby), czy wysypane luźnym, drobnym kamieniem szutrowym.
Po kilku latach, w 1928 roku, znowu na warszawskie ulice zawitały autobusy. Tym razem francuskiej marki „Somua”. Jednak i one miały wady konstrukcyjne, które dość szybko zauważyła warszawska publiczność. Najbardziej dokuczliwymi był hałas, który powstawał przy hamowaniu i przypominał czasami „jęk duszyczek zza światów ostrzących niczym rzeźnik nóż o nóż” i oczywiście nieznośny, świdrujący nos zapach spalin. Te dwie najbardziej zauważalne wady stały się przyczynkiem dla wielu kąśliwych nazw. Właściwie było ich tyle, ilu mieszkańców Warszawy.
Popularny warszawski tygodnik satyryczny „Mucha” postanowił nieco sprawę uporządkować i ogłosił konkurs na najlepsze określenie pojazdów. Wynik konkursu opublikował na swoich łamach w formie petycji mieszkańców do magistratu. …

Pełna wersja tego i pozostałych artykułów dostępna jest w papierowym wydaniu Kuriera Warszawskiego nr 1 (58)/2018.

Wiadomości i informacje z Warszawy http://kurier-warszawski.pl