Tak jak dostęp do nowoczesnych technologii jest dziś wyznacznikiem zaawansowania cywilizacji, tak niegdyś istnienie łaźni i higiena ciała świadczyły o wysokim poziomie rozwoju społeczności. Łaźnie to nie był luksus wyłącznie dla elit, lecz przyjemność właściwie dla każdego. Już 6 000 lat temu wszyscy obywatele Egiptu, niezależnie od wieku i płci, mogli z nich powszechnie korzystać. Tymczasem w Warszawie mamy zaledwie jedną łaźnię miejską − i to tylko dla bezdomnych.
Krótka historia stołecznych łaźni
Starożytni myli się chętnie i często. Czystość − nie tylko ducha, ale i ciała − była nakazem religijnym. Dopiero Grecy zaczęli kąpać się dla przyjemności. Bogaci budowali łaźnie we własnych domach, biedniejsi korzystali z publicznych. Rzymianie sprawili, że łaźnie stały się centrum życia towarzyskiego. Chrześcijanie przez pierwsze stulecia też nie porzucili rzymskiego upodobania do cielesnej czystości. I choć rycerze krzyżowi uchodzili w świecie muzułmańskim za „cuchnące psy”, odnotujmy, że sławne łaźnie tureckie islam odziedziczył właśnie po chrześcijańskim Bizancjum. Jeśli łaźnie miejskie budziły opory w chrześcijańskim świecie, to nie tyle za sprawą upodobania do brudu, co z obawy przed ryzykiem rozwiązłości. We wczesnym średniowieczu łaźnie parowe (banie), choć żałośnie skromne w zestawieniu z rzymskimi, były jeszcze powszechne. Korzystanie z nich pomagało zwalczać choroby skóry, było też skutecznym sposobem na dezynsekcję. Niestety, wraz z rozwojem chrześcijaństwa europejscy asceci wydali bezpardonową walkę wszelkim przejawom kultu ciała. Skutkiem była likwidacji łaźni, co znacząco obniżyło poziom higieny. To wówczas właśnie Europę zaczęły nawiedzać fale epidemii takie jak dżuma, ospa czy cholera. W nie mniejszym stopniu niż zasady religijne, …
Pełna wersja tego i pozostałych artykułów dostępna jest w papierowym wydaniu Kuriera Warszawskiego nr 1-2 (55)/2017.