Zawsze używałem nazwy „Okęcie”, zresztą jak chyba większość warszawiaków starej daty. „Lotnisko Chopina” weszło do obiegu ledwie lat temu kilka, no może kilkanaście. I nie przepadam za nią.



Piszę, „moja” historia, bo tyczy ona moich wspomnień związanych z tym miejscem. A towarzyszą mi one od wczesnego dzieciństwa. Za sprawą mojej nieżyjącej już siostry, Barbary Zachwatowicz. Nieczęsto można zetknąć się z tym, że ktoś całe swoje życie przepracował w jednej firmie. A tak było w przypadku Basi.
Do LOT-u trafiła, jeśli mnie pamięć nie myli, w 1960 roku. Skromne biura naszego narodowego przewoźnika mieściły się wówczas na pl. Konstytucji przy wjeździe w ul.Śniadeckich. Potem przeniesiono je na ul. Waryńskiego. Moja siostra od początku pracowała, jak pracownicy sami określali, w kasach lotniczych. W różnych zresztą miejscach i na różnych stanowiskach. Były to wspomniane wcześniej biura, ale także ekspozytury LOTu przy Sejmie (w jednej z rogatek przy Wiejskiej), no i oczywiście na samym lotnisku. Albo raczej na lotniskach, bo… początkowo hala odpraw, zarówno ta krajowa, jak i ta zagraniczna, mieściły się opodal ul. 17 stycznia. Potem na krańcu Żwirki i Wigury… Wtedy to, w latach sześćdziesiątych, weszło to słynne powiedzonko, że nasi piloci – chodziło o słynnego pilota Wiktora Pełkę – potrafią polecieć nawet na drzwiach od stodoły…

Punktualność

I tu chciałbym zacząć moją zasadniczą opowieść. To stare lotnisko to była sobie pożal się boże chałupinka, w której były zarówno kasy, jak i poczekalnia. Samoloty latały z rzadka, a i pasażerów było, co kot napłakał. Pierwsza historia, która zapadła mi w pamięci to – czego świadkiem była siostra – awantura, kiedy spóźniony pasażer z NRF-u (info dla młodszych: to była Niemiecka Republika Federalna tzw. Zachodnie Niemcy, w odróżnieniu od „naszej zaprzyjaźnionej” NRD, czyli Niemieckiej Republiki Demokratycznej). Odprawa zakończona, a spóźniony gość starszej daty (na pewno pamiętał czasy wojny) zaczął wykrzykiwać różne bzdury, kończąc słowami, że co to za lotnisko ta buda i w ogóle. Po czym zaczął rozrzucać polskie pieniądze i deptać je. Wtedy podszedł do niego jeden ze pracowników LOT-u (w firmie był jeszcze przed wojną) i gładką niemczyzną wycharczał mu w twarz: – Lotnisko to tu było, ale w ’39 roku twoi koledzy – bandyci z Luftwaffe – je zbombardowali! Awantura zakończyła się na posterunku milicji, z interwencją odpowiednich służb dyplomatycznych. To tyle w tym temacie. Jak wspomniałem, było to bardzo, bardzo dawno temu i dzisiaj na pewno miejsca mieć by nie miało prawa. A, ciekawostka. Bodaj w latach 80. wydarzyła się nieco inna historyjka, o podobnym charakterze. Odlatywał z Okęcia  …

Pełna wersja tego i pozostałych artykułów dostępna jest w papierowym wydaniu Kuriera Warszawskiego nr 3(60)/2018.

Wiadomości i informacje z Warszawy http://kurier-warszawski.pl