Bałwochwalcy byli zawsze. Są także teraz, a i w przyszłości zapewne też się to nie zmieni. I zwykle są bardzo aktywni. Szczególnie wtedy, gdy mają sprzyjające warunki, przeważnie polityczne.

W XIX wieku, gdy nasze miasto kochane zapragnął odwiedzić Car Wszechrusi i Król Polski w jednej osobie Aleksander I, do boju ruszyli ówcześni bałwochwalcy. Zapragnęli uczcić ten Wielki Dzień odsłonięciem… Łuku Triumfalnego ku chwale władcy. Mieli jednak lekkiego pecha. Monarcha ów bowiem okazał się być skromnym chłopiną i pomysł ich odrzucił kategorycznie. Zgodził się natomiast, żeby chłopaki – skoro już muszą – wznieśli na jego cześć świątynie katolicką pod wezwaniem św. Aleksandra. I tak się stało.

Mniej skromności miał kolejny car, który kazał wystawić przed Pałacem Namiestnikowskim wielki pomnik feldmarszałka Iwana Paskiewicza. Okazały monument postał przez kilkadziesiąt lat i został zwalony zaraz po odzyskaniu niepodległości, a chyba nawet rok wcześniej. Podobny los spotkał inny carski obelisk – ten ku czci generałów pomordowanych przez powstańców wzniecających Powstanie Listopadowe.

W okresie nocy stalinowskiej w latach pięćdziesiątych ówcześni bałwochwalcy również zapragnęli uczcić – tym razem – Wielkiego Stalina. Zmienili historyczną nazwę al. Ujazdowskich na al. Stalina. I zaczęli mu szykować dostojny pomnik. O tym, że Katowice przemianowali na Stalinogród nawet nie wspominam. Ale przyszło nowe i szlag trafił „pamiątki” po generalissimusie o ksywce „Koba”.

Czemu o tym piszę? Hmm… Tak mi się to jakoś przypomniało w czasie spaceru w mroźny lutowy poranek, gdy przechodziłem przez niegdysiejszy pl. Zwycięstwa, a potem, minąwszy też niegdysiejszy pl. Dzierżyńskiego Feliksa, wszedłem na dopiero co przebudowany dziedziniec stołecznego ratusza….

Paweł Ludwicki