Hallo! Rita

681

Dlaczego z albumu? Bo w nim można zmieścić wszystko: bilet autobusowy sprzed półwiecza, fotografię wyblakłą, medal pamiątkowy, albo nic nie znaczący drobiazg ważny tylko dla nas. Ktoś, kto nie prowadzi pamiętników, nie gromadzi brulionów czy kart pamięci komputerowych, w albumie − na przykład rodzinnym − zawsze znajdzie coś ważnego. Nie zapomnę lat dziecięcych, kiedy męczyłem babcię moją, aby powiedziała coś o fotografii młodego człowieka w mundurze legionisty albo o obrazku pięknie ubranej kobiety w ogromnym ukwieconym kapeluszu. A listy? A widokówki przesyłane od znajomych i przyjaciół z wielu stron świata…



W nowym tomie wspomnień pragnę opisać to, co godne opisania. Może będą to jakieś przygody, spotkania z ciekawymi, sławnymi ludźmi, wydarzenia mało znane albo w ogóle utopione w niepamięci. Wiem, jak trudno wspominać dawne lata. Łatwo coś przejaskrawić. Będę się starał tego uniknąć. Czytelnikom „Kuriera Warszawskiego” przedstawiam fragment z tej pracy.
***
Siedemdziesiąt lat temu, wczesną jesienią i późnym popołudniem jadę autobusem w stronę place de la Concorde, czyli placu Zgody. W Paryżu jestem po raz pierwszy w życiu. Niestety przelotnie, kilkanaście godzin, czekając na samolot do Polski. Jestem pod wielkim wrażeniem. Tym bardziej, że na prośbę stałego współpracownika tygodnika „Żołnierz Polski” we Francji, mam mu pomóc w zdobyciu autografu sławnej gwiazdy filmowej z USA. Dla debiutanta w reporterskim zawodzie dopiero od dwóch lat pracującego w Redakcji Czasopism Lotniczych było to duże wyróżnienie. Tym bardziej, gdy doświadczony redaktor mówi do mnie: − Panie kolego… Mój przewodnik przepytuje mnie, jak poruszam się w języku angielskim. Kiedy poznaje moje możliwości, wręcza mi białą tekturkę i czarną kredkę. − Sprawa jest łatwa − mówi. – Poprosi pan gwiazdę o autograf dla naszej redakcji. Taki jest rozkaz naczelnego w Warszawie. We dwóch damy radę – rzekł. Dojechaliśmy na czas. Przed hotelem Crillon, gdzie mieszka gwiazda z Hollywood, tłum żołnierzy amerykańskich. Obok wejścia stoi chłopisko w białym hełmie MP. To żandarm, postrach żołnierzy we wszystkich państwach. Gdy przepychamy się do wejścia, krzyknąłem do ucha żandarma, że jesteśmy z prasy. Z polskiej! Kiwnął głową. Droga była wolna. Redaktor zatrzymał się bliżej bramy, a ja zacząłem wypatrywać dogodnego miejsca do ataku. Poruszać się w tłumie podekscytowanych żołnierzy było trudno. Tłum gęstniał z każdą minutą. Ledwo żywy dobrnąłem w pobliże schodów. Dobrze zrobiłem. Po chwili nastała wielka cisza i w kłębowisku dymu papierosowego ukazała się cudowna postać gwiazdy.
Rozległ się ryk zachwytu. Ogłuchłem. Teraz dopiero zrozumiałem, od kogo mam wziąć autograf. To była Rita Hayworth! Znałem jej nazwisko. Dwa lata wcześniej, w 1945 roku, uwolniony przez US Army w rejonie Turyngii mogłem obserwować, jak ogromną popularnością cieszyła się ta właśnie aktorka. Co drugi żołnierz amerykański miał w plecaku jej portret. Teraz ja mam okazję spotkać to bożyszcze tłumów. Powoli, dostojnie, z typowym dla tancerek stawianiem stóp, spływa ze schodów, dosłownie tonąc w tłumie żołnierzy. Ileż musiałem mieć siły wówczas, aby przedostać się w stronę schodów. Trochę pomagał mi lieutenant z dużą księgą pod pachą. Rzucił w moją stronę: − Idziemy razem, ja zbieram autografy dla ojca. Mam Eisenhowera i Churchilla. Ale gwiazda ciągle jest niedostępna, coś tam podpisuje, uśmiecha się. Wreszcie przecisnąłem się do niej. Musnęła mnie lokiem swych przecudnych, pachnących włosów. Wykrzyknąłem: − Hallo Rita! Drop your name…

Pełna wersja tego i pozostałych artykułów dostępna jest w papierowym wydaniu Kuriera Warszawskiego nr 3 (56)/2017.

Wiadomości i informacje z Warszawy http://kurier-warszawski.pl