Warszawska chluba Gierka. Monumentalność, nowoczesność, wykwintność lat 70. Obrzydliwa, śmierdząca kicz-melina w latach 90. Pamiętamy liczne głosy warszawiaków domagające się rozbiórki tego postkomunistycznego reliktu. Ktoś jednak wpadł na niegłupi pomysł i gruntownie w końcu wyremontowano to naprawdę niezłe dzieło modernizmu socjalistycznego. Dzisiaj na powrót jest tu nowocześnie, mają tu sklepy znane marki i co chyba najważniejsze jest czysto i bezpiecznie. Ba, nawet toalety prezentują poziom, którego nie musimy się wstydzić, światowy.

Ale…

Na największym warszawskim dworcu zawsze brakowało kas. Mimo, zdawałoby się, ich ogromnej liczby w hali głównej i w podziemnych korytarzach zorganizowano kilkadziesiąt punktów sprzedaży biletów. Wszystkie one zawsze cieszyły się dużym powodzeniem. No ale przyszło lato. Sezon wyjazdowy, zatem… dużą część z tych punktów zamknięto. Nieczynnych naliczyliśmy 8, a w końcu całego dworca nie zwiedziliśmy. Przed wszystkimi czynnymi okienkami kasowymi kwitły długie ogony kolejkowiczów. Udaliśmy się do hali głównej. Kolejka zawinięta na trzy razy, jednak sprzedaż biletów szła stosunkowo sprawnie. Miła obsługa, w zasadzie nie ma co się czepiać. Z jednym małym ale. Monitor wskazujący numer zwalniającej się kasy udziela informacji wyłącznie po polsku. Kiedyś „gadał” do podróżnych także w innych narzeczach. Ale dziś „wstaliśmy z kolan”, a przybysze jak chcą coś zrozumieć, niech się uczą naszego dialektu. Albo zdadzą się na uprzejmych współpasażerów, którzy się zlitują i pokierują ich we właściwą stronę.

Bo w „pekapie” mądre głowy ciągle myślą.