Coraz chętniej trzymamy w domu koty. Mniej wymagające niż psy, nie trzeba ich wyprowadzać, łatwiej znoszą parę godzin samotności, gdy jesteśmy w pracy, są czułymi i uważnymi towarzyszami. Bajońskie sumy wydawane na przysmaki, zabawki, akcesoria pielęgnacyjne i opiekę weterynaryjną (a nierzadko i samego kota z hodowli) nikogo dziś nie dziwią. W przeciwieństwie do opieki nad wolno żyjącymi osiedlowymi kotami. Bo karmiciel kotów to u nas wciąż „dziwak” – w najlepszym razie świr nieszkodliwy. Ciągle są liczni ludzie, którym społeczna odpowiedzialność za wolno żyjące zwierzęta wyraźnie leży na wątrobie. Tak bardzo, że poświęcają czas na to, żeby kocim opiekunom szkodzić.
Pani Iwona od kilku lat zajmuje się kotami zamieszkującymi obszerny teren Uniwersytetu Warszawskiego. Energiczna, zorganizowana, systematyczna jak każdy karmiciel z powołania, cierpliwie boryka się z konsekwencjami przyjętej na siebie roli.
Umawiam się pod bramą Uniwerku, ale najpierw zaprasza mnie „po sąsiedzku” – na ASP. Przed głównym wejściem, na schodach wyleguje się leniwie okrąglutka czarna kotka o lśniącym futerku. Wygodnie ułożona na boczku, łaskawie przyjmuje hołdy wchodzących studentów. —Cześć kitka! – wita ją radośnie śpiesząca na zajęcia dziewczyna. Tupie głośno obcasami, ale na kotce nie robi to żadnego wrażenia. Ani jej ucho drgnie. Znać, że ma tu specjalne prawa. Tuż obok, w zaroślach kryje się drewniany domek z tabliczką z wymalowanym ozdobnie napisem: „Demi”. Pod ścianą budynku w równym rządku stoją miseczki z karmą i świeżą wodą. Demi jest szczęściarą. Wybrała właściwą uczelnię.
Po drugiej stronie Krakowskiego Przedmieścia, na terenie Uniwersytetu wystraszone koty walczą o byt.
— Do niedawna mieszkało ich tu 15. Teraz zostało 10 – rok temu ktoś je przepłoszył. Brutalnie – opowiada pani Iwona, która dokarmia tutejsze koty od 2 lat. — Zbierałam je po całym uniwersytecie i powiem pani szczerze, w życiu nie widziałam tak przerażonych zwierząt. Długo bały się podejść bliżej, a przecież dobrze mnie znały…
Kto i dlaczego to zrobił? Nie wiadomo. W teorii uniwersyteckie futrzaki powinny mieć tu jak u Pana Boga za piecem. Jak Demi z ASP. Oficjalnie władze UW nie mają przecież nic przeciwko.
— Dwa lata temu za śmietnikiem stała styropianową budka – dowiaduję się — miała być schronieniem dla najstarszego z tutejszych kotów, Mikołajka. Ale o kocie domki trzeba systematycznie dbać! Ta była zapleśniała i pełna robactwa, więc ją wyrzuciłam, wysprzątałam miejsce do czysta i wystąpiłam do Urzędu Dzielnicy o przydział profesjonalnych drewnianych budek. Dostałam aż cztery. Przychylność, i to na piśmie, wyraziła też pani prorektor Anna Giza-Poleszczuk, do której zwróciłam się z prośbą o zgodę i wyznaczenie odpowiedniego miejsca na ich ustawienie.
Dwie budki stanęły przy małym Belwederku, za polonistyką, w mało uczęszczanym miejscu. Wtedy zaczęła się dziwaczna próba sił. Z kim? Nie wiadomo…
Pani Iwona szybko musiała wymienić karmnik za Belwederkiem, bo był demolowany. Ktoś uparcie wyrzucał kotom karmę z misek. Indagowani ochroniarze lekceważyli problem, zwalając winę na wrony. — A czy wrona uniesie ceramiczną miseczkę i wyrzuci ją do góry dnem parę metrów dalej? — denerwuje się pani Iwona — To musiała by akrobatka jakaś być!
Te lepsze miseczki zresztą mają tendencje do znikania po jednym dniu, nowy dom znajdują łatwiej niż koty. A pojemniki z plastiku są złośliwie rozdeptywane. Niszczone są plastikowe daszki nad kocią stołówką i drewniane podesty, dzięki którym łatwiej utrzymać czystość i porządek. Sprawująca pieczę nad uniwersytecką florą pani ogrodnik domaga się przeniesienia domków i nawet już wykarczowała chroniące je przed okiem ciekawskich krzewy. Podobno ma zamiar coś tam sadzić. Pisma na potwierdzenie zmiany stanowiska uczelni jednak mimo próśb nie przedłożyła. —A ja zgodę pani prorektor ciągle mam! – mówi rozgoryczona społeczna opiekunka zwierząt. — tylko pani ogrodnik sobie na przełożoną bimba.
Zresztą dla świętego spokoju pewnie przeniosłaby te budki, ale koty się przyzwyczaiły do miejsca, przemykają tam wieczorem, kiedy czują się głodne lub potrzebują schronienia. A poza tym, jeśli je przenieść, to gdzie? Skoro wszędzie przeszkadzają? — Przy Instytucie Historii Sztuki, w betonowym wywietrzniku ukrytym w zaroślach urodziły się kiedyś dwa kotki. – opowiada kolejną andersenowską historię – Strażnikom przeszkadzały, mówili że śmierdzą, więc je stamtąd wyrzucili, a wejścia szczelnie zatkali. Stały potem takie biedne, zmarznięte pod oknem, szukając miejsca, żeby się ogrzać… A pani kierownik administracyjna powiedziała, że to potrzeby strażników należy uwzględnić…
Koronny argument przeciwników zwierząt na uniwerku to, oczywiście, kocia kupa. Ekskrementy zostawiane w zakamarkach przez ludzi przeszkadzają jakby mniej. Podobnie jak śmieci i butelki po ukradkiem wypijanych w krzakach napojach wyskokowych. — Może warto nadać kotom jakiś oficjalny status — zastanawia się karmicielka.
Radna Ewa Czerwińska jest za. — Funkcja społecznego opiekuna kotów jest ważna i odpowiedzialna — mówi. — Ludzie o wielkim sercu z oddaniem, nie tylko dokarmiają zwierzęta, ale też bardzo systematycznie dbają o ich zdrowie. Raz na jakiś czas koty są chwytane do specjalnych klatek-łapek i odwożone do weterynarza. Tam się je odrobacza, szczepi, sterylizuje, a razie potrzeby leczy. Urząd Miasta przeznacza na to specjalne fundusze. Doświadczony opiekun zna zwierzęta na swoim terenie, potrafi w porę zauważyć problem i dzięki interwencji zapobiegać jego rozprzestrzenieniu.
— To prawda — potwierdza pani Iwona — ostatnio złapałam i odwiozłam do weterynarza sześć kotów. Był jeden, o którym mówiono – agresywny. Okazało się, że ma chore zęby. Po wyleczeniu okazało się, że to spokojny miziak.
Pierwsze interwencje w sprawie kotów na Uniwersytecie już przyniosły rezultaty. Pomalutku strażnicy uczą się szanować pracę karmicielki. —No ale że się tak pani chce… — kręcą z zadziwieniem głowami. Pani Iwona zyskała niespodziewaną pomoc. Rankiem, przed pracą kotki dokarmia pani z biblioteki. Zdarzają się adopcje. Wysterylizowany czarny kot Diament zamieszkał u studentki. Pani Iwona marzy, że swojego człowieka może znajdzie jeszcze nieśmiała szara koteczka. Albo zwinna Emi, która wygląda jak tłusta wiewiórka i nie potrafi ustać w miejscu. Masza, niebieskooka królowa życia o lwim sercu. I żeby nie przepadły gdzieś jak długowłosa Lori.
Karmiciele kotów. Cisi, pracowici ludzie o gołębim sercu. Zbyt często narażani na lekceważenie, szykany, a nawet agresję. Z potrzeby serca, bezinteresownie wykonują ważną pracę dla ekosystemu. Dbają o życie, zdrowie i dobrą kondycję kotów, bez których miasto łatwo opanują gryzonie.
A może wolimy, żeby jak współczesną wersję króla Popiela, zjadły nas szczury?
Agnieszka Skórska